"Waverley, czyli sześćdziesiąt lat temu" - książkowa niespodzianka


Mimo uciekania od czytania książek z mojej listy, niestety (?) wciąż trafiam na lektury zaliczane do szerokiego grona klasyki. Dzisiaj opowiem jednak o książce, do której sama nigdy bym nie zajrzała – nie jestem fanką niespodzianek, ale takie niespodziewane spotkania z literaturą, zwłaszcza podczas porządków, oceniam na plus. Poznajcie moją opinię o powieści „Waverley, czyli sześćdziesiąt lat temu” autorstwa Waltera Scotta.

Zanim opowiem coś o książce, pozwólcie, że odwołam się troszkę do informacji ze wstępu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Co możecie znaleźć w poszukiwaniu kompletu wędkarskiego? Swój własny rękopis, o którym zapomnieliście. Co możecie z nim zrobić? Poprawić, opublikować, doprowadzić do przełomu w literaturze angielskiej i rozpocząć zupełnie nowy cykl powieści. Tak właśnie miała się sprawa z rękopisem „Waverley’a...”. Na czym polega fenomen tej książki?

Fabuła jest o tyle interesująca, że opisuje czasy znane czytelnikowi, po raz pierwszy odwołuje się do walk narodowo-wyzwoleńczych i dość skrupulatnie odkrywa ludową kulturę. Wszystkich tych elementów nie zawierały wcześniejsze publikacje.
Głównym bohaterem jest tytułowy Waverley – młody człowiek, który nie wie, co ma zrobić ze swoim życiem, jest rozpieszczonym chłoptasiem, któremu wolno prawie wszystko. Pierwszym przymusem okazuje się wypełnienie woli swoich opiekunów i wstąpienie do wojska. Jak można przypuszczać niesie to za sobą spore kłopoty, zwłaszcza, że Waverley ceni bardziej romantyczne uniesienia swojego serca, niż zdrowy rozsądek i poczucie obowiązku.
Wydarzeniem historycznym, na którym osadzono akcję jest powstanie szkockie z 1745 r. Na tle tego wydarzenia, opisane zostały trudne relacje angielsko-szkockie. Co więcej, młody bohater jest dość niestały w swoich poglądach, co skutkuje nie tylko jego kłopotami sercowymi, ale przede wszystkim powoduje problemy polityczne.



Bardzo dobrze są skonstruowani bohaterowie i nie mówię tutaj tylko o ich cechach charakteru, ale raczej o stworzeniu języka „przypisanego” do poszczególnych postaci. Stary baron regularnie wplatający łacińskie zwroty w swoje wypowiedzi, szkocki bohater, który angielską mowę uzupełnia szkockim dialektem, czy młoda dziewczyna, zafascynowana językiem poetyckim swoich czasów. To sprawia, że bohaterowie są autentyczni i ciekawi.

Najważniejsza dla mnie okazała się narracja. To właśnie ona jest taka nietypowa dla epoki, w której pisze autor. Narrator jest w pełni świadomy tego, że jest narratorem – bezpośrednio zwraca się do czytelnika, opisuje wydarzenia, niejednokrotnie dając upust swojemu poczuciu humoru i staje się w zasadzie dodatkowym bohaterem powieści. To jest największy plus całej książki. Jedynym minusem jest jednak to, że autor zgubił trochę tego narratora w drugim tomie, w wyniku czego zabrakło oddechu od kurzu bitewnych pól. 

Oto jedna z ilustracji z książki. Czy nie jest piękna?
 
Skoro już chwalę język i całe wydanie powieści, muszę napisać, że czytałam wydanie III, wydawnictwa Nasza Księgarnia z 1958 r., w tłumaczeniu Teresy Świderskiej i w opracowaniu Zygmunta Glinka. Całe wydanie jest uzupełnione ilustracjami z miedziorytu oryginału, co daje niepowtarzalny klimat.

Książkę polecam szczerze. Warto do niej zajrzeć właśnie ze względu na nietypowe rozwiązania językowe (niestety, fabularne są dość banalne). Jeśli macie ochotę na powieść historyczną, w której skrzy się od elokwencji autora, a jednocześnie niepozbawioną odrobiny humoru, może warto poszukać „Waverley’a” na półce.

Komentarze

Popularne posty

Wyświetlenia